butterfly

Ari


Status: disbanded
Active: 2019-2023
Genre: Eroguro Kei
Members:
Kazuha (vocal)
Birthday: 02.09
Height: 182cm
Bloodtype: A
Cigarettes?: No.
Official colour: green
Ran (guitar)
Birthday: 22.02
Bloodtype: 0
Cigarettes?: Yes.
Official colour: violet
Lyoka (guitar)
Birthday: 30.03
Bloodtype: 0
Cigarettes?: Yes.
Official colour: pink
Maya (bass&leader)
Birthday: 12.10
Bloodtype: A
Cigarettes?: Yes.
Official colour: blue
Daiki (drums)
Birthday: 01.11
Bloodtype: B
Cigarettes?: Yes.
Official colour: red
Favourite Album: "Dobunezumi no Kensou"
Favourite Song: "Enmei Chiryou"
Favourite Lyric: "Enmei Chiryou"
Favourite Member: Ryoka
First Song You Ever Heard: "Yowamushi wa, Koufuku wo Sae Osoreru Monodesu", I think
When You Became A Fan: December 2021
Seen Live: No... T_T
Water

The Traces of Her Are Receding Into the Distance

Uniwersum: Aoishiro
Pairing: Kohaku&Syouko
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: soft angst
Ostrzeżenia: spoilery do gry
Notka autorska: Ending XLVIII (Kohaku's first bad ending). Wszystko wyjaśnione jest tutaj.


Postanowiłyśmy uciec przed tajfunem. To było najrozsądniejsze wyjście z tej sytuacji.
W tym momencie jechałyśmy pociągiem. Yasumi przebudziła się i przetarła oczy dłonią.
- Zawacchi! Jak się spało?! - zawołała Momoko, gdy tylko zobaczyła, że Yasumi zabrała głowę z mojego ramienia.
- Dobrze - odpowiedziała Yasumi i przeciągnęła się.
Wyglądała w porządku.
- Myślicie, że dobrze robimy? - spytała Ayashiro.
- W sensie? - spojrzałam na nią z zaciekawieniem.
- No wiecie... - zaczęła Ayashiro. - Zostawiłyśmy Nami-chan i...
- Polubiłaś ją, prawda? - przerwała jej Momoko.
Ayashiro oblała się szkarłatnym rumieńcem.
- Tak. Ona jest... słodka - powiedziała cicho.
- Martwię się o nią - stwierdziła Yasumi. - W sensie, o Nami-chan.
- Migiwa obiecała, że da nam znać, czy znaleźli jakąkolwiek informację - próbowałam ją uspokoić.
Poza tym, Kohaku-san jej pomoże, prawda?
Martwiłam się o Kohaku-san. Zastanawiałam się, czy to kenki to naprawdę była Natsu Nee-san. Miałam nadzieję, że Migiwa je powstrzyma.
Westchnęłam ciężko.
Czemu moje serce tak bardzo rwało się na kawałki, kiedy myślałam o Kohaku-san? Ona nawet nie była człowiekiem. Powinnam zapomnieć o tej kobiecie, ale ją polubiłam.
Nawet bardzo.
Mimo tego, że znałam ją tylko kilka dni...
Pomijając oczywiście te dziwne sny.
- Nami-chan... - zaczęła Yasumi, przebierając palcami. - Kojarzy mi się z moją starszą siostrą...
- Starszą siostrą? - zdziwiła się Momoko. - Byłam pewna, że jesteś jedynaczką, Zawacchi.
- Teraz jestem. Ale jak byłam mała, miałam siostrę bliźniaczkę. Dużo chorowała, aż w końcu... zmarła - wyjaśniła Yasumi, ściszając głos z każdym słowem.
- Och, Aizawa-san... - Aoi-sensei westchnęła z przejęciem.
Momoko przeskoczyła przez oparcie siedzenia i wtarabaniła się między mnie, a Yasumi.
- Zawacchi! To jest straszne, tak mi przykro! - Momoko przytuliła Yasumi do siebie.
Moje koleżanki kontynuowały rozmowę o siostrze Yasumi jeszcze przez chwilę, a potem zamilkły. Nie słuchałam ich. Moje ciało domagało się snu, a jako, że Yasumi się obudziła, mogłam sobie na to pozwolić.
Widziałam we śnie Kohaku-san. Wpinała mi we włosy spinki, które już gdzieś kiedyś widziałam. Lecz gdy próbowałam przypomnieć sobie, gdzie, jedynie rozbolała mnie głowa.
Obudziłam się, kiedy poczułam zimną dłoń Yasumi na ramieniu. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się. Następna stacja miała być nasza.
Kiedy dojechałyśmy na miejsce, rodzice już czekali na mnie na dworcu.
Kolejne dni spędziłam w szkole, zastanawiając się, co się dzieje z Kohaku-san. Właśnie jadłyśmy obiad w stołówce, kiedy moja komórka zaczęła wibrować w mojej kieszeni.
Wyciągnęłam ją i odczytałam smsa.
"Kenki nie żyje. To onmyouji też. Poświęciło się w ubijaniu swojego krewniaka i poszło z Ame no Murakumo na dno. Co za irytujące babsko...
Ale no, teraz, gdy sprawa załatwiona, nie muszę już do ciebie pisać.
Skasuj ten numer. I tak załatwię sobie inny.
To nic osobistego, Osa. Taka praca."
Patrzyłam na ekran przez dłuższą chwilę, nic nie mówiąc.
Kohaku-san... Nie żyje?
- Syouko-san? - usłyszałam głos Ayashiro. - Płaczesz?
Dotknęłam swojego policzka. Yasumi coś do mnie mówiła, ale jej nie słyszałam.
Kohaku-san... nie żyje...
Moje serce w końcu pękło.
Nawet nie dane było mi jej jeszcze raz zobaczyć.
The end
butterfly

Zmiana numeru 1 vol 2, ale bez zbędnego patosu

Jak sobie przypomnę, jaką dramę zrobiłam z tego, że zmieniłam numer jeden z Akiyi na Chisę, to mi się trochę śmiać chce.

Człowiek to jednak dorasta.

I szczerze mówiąc, nie mam zamiaru pisać takiego patetycznego posta jak wtedy i po prostu wzruszam ramionami, bo ten odchył trwa już pięć lat i może czas to przyznać przed samą sobą. XD

Chisa nie jest już moim numerem jeden. Yue jest.

I prawdopodobnie za siedem lat, skoro jestem już tak konsekwentna w zmienianiu tego numeru jeden, ktoś go zastąpi.

O ile dożyję. XD

Miłego dnia. ^^
  • Current Music
    heidi. - Teddy Bear「Honey」
  • Tags
    , ,
Water

Shikigami of Steel (Kurogane no Shiki)

Uniwersum: Aoishiro
Pairing: Kohaku&Syouko
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: angst
Ostrzeżenia: spoilery do gry
Notka autorska: Ending XLVII (Kohaku's second bad ending). Wszystko wyjaśnione jest tutaj.


Pojedynek z kenki poszedł nie do końca po mojej myśli. Właściwie, prawie się utopiłam i chyba na chwilę straciłam przytomność.
Postanowiłam wrócić do Shoushinji. Kiedy szłam przez las, zauważyłam kogoś leżącego na ziemi.
Zatrzymałam się i przyjrzałam się tej osobie uważnie.
Czy to nie było to onmyouji? Kohaku czy jakoś tak?
Liście zaszeleściły pod moimi stopami, gdy powoli zbliżyłam się do tej niebezpiecznej kobiety. Trąciłam ją stopą.
- Onmyouji - powiedziałam do niej, ale ta nie odpowiedziała. - Hej, onmyouji, żyjesz w ogóle?
Znów brak odpowiedzi. Kucnęłam, żeby sprawdzić jej puls, i wtedy zauważyłam na ziemi strzępki materiału.
Palce jednej ręki przytknęłam do szyi onmyouji, a drugą podniosłam największy skrawek materiału.
Doszłam wtedy do dwóch wniosków, które ani trochę mi się nie podobały.
Onmyouji nie żyło. Może nie ufałam tej kobiecie i nie chciałam z nią współpracować, ale patrząc na to, jak niebezpieczne było to kenki, to mimo wszystko jakakolwiek pomoc by mi się jednak przydała.
Mój drugi wniosek był jednak bardziej szokujący.
To, co trzymałam w drugiej ręce, to był kawałek bluzy Osy. Obok leżało coś, co wyglądało, jak bardzo zmasakrowana, ludzka ręka.
Cokolwiek się z nią stało, wiedziałam, że raczej nie ma szans na to, by przeżyła, dlatego też postanowiłam zająć się ciałem tej onmyouji, zanim ktoś je znajdzie.
Przerzuciłam ją sobie przez ramię i poszłam wgłąb lasu. W końcu znalazłam miejsce wyglądające na rzadko uczęszczane i rzuciłam ciało onmyouji na ziemię, po czym zaczęłam kopać dół. Nie wiem, ile czasu minęło. Pół godziny, może trochę więcej, ale w końcu dół był na tyle głęboki, że mogłam wrzucić tam ciało. Kiedy już leżało w grobie, przykryłam je wcześniej przesypaną ziemią oraz liśćmi i kwiatami zebranymi w pobliżu.
* * *
- Migi-san - zaczęła Momoko, wchodząc do mojego pokoju.
Chciałam odpocząć przed wyprawą na Urashimę, ale jak widać nie będzie mi to dane.
- Co się stało? - spytałam, siadając.
- Osa-senpai zaginęła - wyjaśniła Momoko. - Nie możemy jej znaleźć.
I wtedy przypomniałam sobie o skrawkach materiału i tej zmasakrowanej ręce...
- Nie widziałaś jej może? - spytała Momoko.
No, nie w całości.
- Dzisiaj nie - odparłam.
- Pomyślałam, że może coś ci powiedziała. Gdzie idzie albo coś - wyjaśniła Momoko.
- Ostatnio widziałam ją w lesie - oznajmiłam. - Ostrzegałam ją, że powinna wracać do Shoushinji, bo może natknąć się na jakieś dzikie zwierzęta albo gorzej.
- Czyli powinniśmy przeszukać las? - spytała Momoko.
- Myślę, że to będzie najlogiczniejsze rozwiązanie - przyznałam.
Aoi wezwała policję, która przyprowadziła ze sobą psy tropiące. Na początku Yasumin i Momoko towarzyszyły policjantom w poszukiwaniach, ale kiedy tylko znaleziono fragmenty ludzkiego ciała, odesłano je z powrotem do Shoushinji.
Psy znalazły również spinki Osy i jej komórkę. Fragmenty jej ciała były rozrzucone w promieniu trzydziestu metrów.
Kiedy Aoi oznajmiała swoim podopiecznym, co się stało z Osą, wszystkie wyglądały, jakby nie do końca jej wierzyły. Yasumin zemdlała, Momoko i Hime płakały. Nami jedynie skierowała swój wzrok na mnie, jakby niemo oskarżając mnie o to, co się stało.
Ale przynajmniej wiedziałam, że miałam rację. Osa naprawdę nie miała szans na przeżycie.
I rzeczywiście nie przeżyła.
The end
butterfly

Xanvala


Status: active
Active: since 2019
Genre: Eroguro Kei
Members:

Tatsumi (vocal)
Birthday: 18.10
Siblings: older sister
Bloodtype: A
Cigarettes?: Yes.
Official colour: white
Yuhma (guitar)
Birthday: 01.07
Wzrost: 174cm
Bloodtype: 0
Cigarettes?: Yes.
Official colour: yellow
Souma (guitar)
Birthday: 15.02
Siblings: younger brother
Bloodtype: A
Cigarettes?: No.
Official colour: pink
Nao (bass&leader)
Birthday: 03.05
Siblings: older sister, younger brother
Bloodtype: B
Cigarettes?: Yes.
Official colour: red

Tomoya (drums)
Birthday: 07.06
Siblings: younger sister
Bloodtype: B
Cigarettes?: Yes.
Official colour: blue

Favourite Album: "NIX"
Favourite Song: "Yurayura"
Favourite Lyric: "Meimei"
Favourite Member: Tatsumi
First Song You Ever Heard: "Xanadu", probably
When You Became A Fan: December 2021
Seen Live: No.
Water

Defy Fate to Fade Away to Oblivion

Uniwersum: Aoishiro
Pairing: Kohaku&Syouko
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: angst
Ostrzeżenia: spoilery do gry
Notka autorska: Ending XLVI (Kohaku's first bad ending). Wszystko wyjaśnione jest tutaj.



Leżałam na ziemi, czując, jak wieczorny wiatr muska mój lewy policzek. Prawy tonął w mojej własnej krwi.
Umierałam.
Umierałam i nic nie mogłam na to poradzić.
Miałam jedynie nadzieję, że Syouko uciekła, a to kenki jej nie dogoniło. Że stało się coś, co powstrzymało kenki przed zabiciem mojej kolejnej ukochanej.
Aż coś mnie zabolało. Ale nie rany, które zadała mi moja przeciwniczka, tylko coś w środku. Prawdopodobnie resztki człowieczeństwa, które Syouko udało się obudzić.
Nagle usłyszałam szelest liści. Próbowałam się podnieść, lecz na darmo. Ktoś położył coś, albo kogoś, na trawie niedaleko mnie. I wtedy ktoś trącił mnie stopą.
- Onmyouji - usłyszałam czyjś głos.
O ile mnie pamięć nie myliła, należał do tej onikiri.
Otworzyłam jedno oko. Tak. To ta dziewucha.
Jednak wtedy zauważyłam Syouko leżącą na ziemi. Jej czarne włosy rozsypały się na trawie. Jej ubrania były pokryte krwią, a na szyi widniała głęboka rana.
Zdawała się nie oddychać.
- Onikiri - szepnęłam. - Czy to...
- Ta dziewczyna nie żyje, nie przejmuj się - mruknęła.
Jęknęłam.
Jak mam się nie przejmować?! Syouko nie żyje!
I to moja wina. Nie potrafiłam jej ochronić. To kenki było zbyt silne.
- Przenieś ją - poprosiłam spokojnie, powstrzymując się od płaczu.
Onikiri zmarszczyło brwi.
- Co takiego?
Jej głos był szorstki.
- Chcę... ostatni raz... - mój głos słabł. Nie miałam siły mówić.
Onikiri westchnęła i podeszła do Syouko, po czym wzięła ją na ręce. Przeniosła ją i położyła obok mnie. Czułam zapach jej krwi. Mogłabym się jej napić i odzyskać siły. Mogłabym też przemienić Syouko w onmyouji.
Ale czy jestem w stanie zrobić coś takiego? Skazać ją na wieczne życie w samotności?
- Przepraszam... - szepnęłam, wtulając się w Syouko. - Nie potrafiłam... cię ochronić...
Siły zupełnie mnie opuściły. Zamknęłam oczy.
- Pochowaj nas - powiedziałam dziwnie stanowczo, jak na to, że ledwie żyłam.
Onikiri zdawała się być zdezorientowana. A tak przynajmniej wnioskowałam po tej ciszy, która zapadła.
A może to po prostu ja przestałam już słyszeć?
Chociaż słuch chyba traci się przed śmiercią jako ostatni.
Więc chyba nadszedł już czas.
Powoli pogrążałam się w ciemności, przestając czuć zimną skórę Syouko pod palcami, woń i smak krwi.
Gdzieś na granicy świadomości słyszałam jeszcze podniesione głosy i onikiri kłócącą się z grupą osób.
Jedna z nich złapała Syouko za ramiona, trącając moją dłoń.
I wtedy moje zmysły się wyłączyły, jeden po drugim.
Syouko była bezpieczna. Nie wiem, co stanie się z moim ciałem, i mało mnie to obchodzi. Ale Syouko była bezpieczna. Są tutaj ludzie, którzy się nią zaopiekują. Pochowają. Tak jak poprosiłam tę onikiri.
Może nie spocznę obok niej, ale...
I nagle w połowie myśli świat wokół mnie zniknął, a białe światło otuliło mnie swoim ciepłem.
Szum wiatru był ostatnim, co usłyszałam w tym właśnie utraconym życiu.
The end
Metal

Oil on the fire

Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood
Pairing: Sig&Izumi Curtis, wspomniane Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy
Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship
Ostrzeżenia: headcanony
Notka autorska: Tak sobie pisałam o tych dzieciakach i pomyślałam "A co gdyby ktoś je spotkał?". A potem nagle sobie uświadomiłam, że w żadnym fiku nie pojawiła się Izumi, która jest jedną z moich ulubionych postaci. Uznałam to za skandal i tak oto z tych dwóch rozkmin powstał ten fik.



Przyjazd do Dublith był dla generał Olivier Miry Armstrong na rękę. Nie dość, że mogła załatwić sprawy służbowe, wykorzystując do tego swojego tchórzliwego brata, to jeszcze przy okazji miała okazję odwiedzić Izumi Curtis. Chciała zobaczyć, jak jej towarzyszka broni się miewa.
Kiedy tylko wysłała Alexa ze swoim oddziałem, by zrobili rozeznanie w sprawie ukrywającego się w mieście przestępcy, ruszyła z Milesem w stronę domu Curtisów. Była tu już kilka razy, więc pamiętała drogę.
- Ile razy mam powtarzać, że musicie zachować czujność?! - usłyszała głos Izumi i uśmiechnęła się pod nosem.
Dobrze myślała, że trafi tędy do celu.
- Jak myślisz, generale, kto tym razem wystawia cierpliwość pani Izumi na próbę? - spytał Miles.
- Zaraz się przekonamy - odparła Olivier, podchodząc do furtki.
Na podwórku zobaczyła piątkę dzieci w różnym wieku. Zamrugała. Naprawdę, było ich tam pięcioro. Najmłodsze miało jakieś pięć lat, był to chłopiec z roztrzepanymi blond włosami. Obok niego stała czarnowłosa dziewczynka, o rysach i kolorze skóry świadczących o xingejskim pochodzeniu przynajmniej jednego z jej rodziców. Była nieco starsza od blondwłosego chłopca i tylko trochę młodsza od drugiej z czarnowłosych dziewczynek, która wyglądała jednak na typową Amestryjkę. Najstarsze z dzieci było złotowłosym chłopcem, trzymającym w tej chwili rękę na ramieniu równie złotowłosej dziewczynki, młodszej od niego z góra dwa lata, ale raczej starszej od wyższej z czarnowłosych dziewczynek. Chłopiec miał na oko tak z 10-12 lat.
- Naprawdę, jesteście czasem tak lekkomyślni jak wasi rodzice - Izumi westchnęła, zaczesując siwy warkoczyk za ucho. - Zwłaszcza wy, głupi jak wasz ojciec.
Tu spojrzała na złotowłose rodzeństwo, po czym przeniosła wzrok na furtkę, zauważając Olivier i Miles.
- Och, Olivier - powiedziała dziwnie zaniepokojonym głosem. - Przywitajcie się, dzieciaki.
- Dzień dobry! - zakrzyknęły dzieci chórem, odwracając się do Olivier i Milesa.
- Co cię tu sprowadza? - spytała Izumi, opierając się o barierkę.
- Chciałam tylko odwiedzić starą przyjaciółkę - wyjaśniła Olivier. - Ale widzę, że jesteś nieco zajęta.
- Tak, Elricowie podesłali mi uczniów - przyznała Izumi. - Te najstarsze to ich dzieci, a ta mała z xingejskimi genami to córka Alphonse.
- A ta pozostała dwójka? - spytał Miles, bacznie obserwując brązowooką dziewczynkę i czarnookiego chłopca.
Gdzieś już widział te oczy.
- To... - zaczęła Izumi, ale w tym momencie podszedł do niej Sig i położył jej dłoń na ramieniu.
- To dzieci mojego kuzyna - oznajmił.
- Tak, dokładnie - Izumi uśmiechnęła się, kładąc dłoń na jego dłoni.
- Rozumiem - Olivier zmarszczyła brwi, obserwując najmłodszego chłopca.
Gdzie ona już widziała tę strukturę włosów?
- Może zostaniecie na obiad? - zaproponowała Izumi.
- Z przyjemnością - Olivier kiwnęła głową.
- Alex z wami jest? - spytał Sig, wpuszczając ich do środka.
- Jest na misji. Mogę mu zabrać jakieś resztki, jak coś zostanie - oznajmiła Olivier, idąc pewnym krokiem w kierunku drzwi.
- Rozumiem - Izumi odwróciła się do swoich uczniów. - Zbierajcie się, koniec na dziś. Idźcie umyć ręce i nakryjcie do stołu.
- Tak jest! - dzieci zasalutowały i pobiegły do domu.
- Twardą ręką ich trzymasz - stwierdziła Olivier, podając Milesowi kurtkę od munduru. Ten powiesił obie na wieszaku przy drzwiach.
- Jak muszę, to trzymam - Izumi uśmiechnęła się czule. - Nie mów im tego, bo się za bardzo rozleniwią, ale to pojętni uczniowie.
- Skoro tak mówisz - Olivier usiadła przy stole. - Nawet ten mały?
- Maes? Jest jeszcze za młody, by rozumieć tyle, co reszta, ale szybko się uczy - odparła Izumi. - Dzieciaki Elriców wrócą do domu po treningu, on i jego siostra tu zostaną. Kuzyn Siga tak zadecydował.
- Och, więc ten mały ma na imię Maes? - spytał Miles, patrząc na chłopca, który właśnie ledwie postawił dzbanek soku na stole. - Skąd taki pomysł na imię?
- Kuzyn takie nosi - wtrącił się Sig, nalewając Olivier zupy do miski. - Nazwał syna po sobie. Też uważam to za dziwne.
- Uhm - Olivier przyjrzała się uważnie dzieciakom. - Czyli te najstarsze to...
- Wendy i Edwin Elric - Wendy przedstawiła siebie i brata. - A kim pani jest?
- To pewnie ta przerażająca baba, co o niej tata opowiadał - odparł Edwin, siadając do stołu. - To prawda, że groziła mu pani wyrwaniem antenki?
- "Przerażająca baba"? - powtórzyła Olivier, czując, że jej powieka drga.
- Edwin, wpakujesz nas znowu w kłopoty! - oburzyła się Wendy.
- Ej, ostatnio nie wpakowałem nas, tylko mnie i Ning!
- Ale mi różnica... - mruknęła Ning, siorbiąc zupę.
Naprawdę wyglądała jak typowa Xingijka, jedynie oczy miała złote jak Alphonse.
Ach, ten geny Xerxejczyków...
- Ning, gdzie twoje maniery? - starsza z czarnowłosych dziewczynek rzuciła jej mordercze spojrzenie.
- W Xing siorbanie jest oznaką szacunku - oburzyła się Ning. - To oznacza, że mi smakuje. Poza tym, nie strofuj mnie, jestem księżniczką, Lizzie.
- Taka księżniczka, a pierwsza jesteś do taplania się w błocie, jak pada - prychnęła Lizzie.
- Lizzie, nie śmiej się ze mnie przy obcych!
- Ning Elric, nasza kuzynka - przedstawiła ją Wendy. - Specyficzna jest, ale wie pani, to te geny cioci May.
- Wendy! - oburzyła się Ning.
- Spokój! - Izumi pogroziła im palcem. - Nie możecie być spokojni jak Maes?
- To nie nasza wina, że jest taką flegmą - stwierdził Edwin, odkładając miskę do zlewu.
- Ej, odczep się od mojego brata - Lizzie mało nie rzuciła w niego łyżką.
- Bo co mi zrobisz, królewno Elizabeth?
- Nie nazywaj mnie tak!
- Twój tata ciągle cię tak nazywa.
- Ale to mój tata!
- POWIEDZIAŁAM, CISZA! - Izumi uderzyła dłońmi w stół.
Mały Maes aż podskoczył na krześle.
- Przepraszamy - mruknęły dzieci, spuszczając głowy.
- Ciekawe towarzystwo - stwierdziła Olivier, kiedy Sig nałożył jej gulaszu na talerz. - Elizabeth i Maes, tak?
Lizzie popatrzyła na nią tymi swoimi oczami w kolorze ciemnego bursztynu.
- Tak - przyznała. - Czemu akurat my?
- Jak brzmi wasze nazwisko? - spytała Olivier powoli.
- Hawkeye - odparła Lizzie.
Edwin zakrztusił się ziemniakami.
- Popularne nazwisko w moich stronach - Sig klepnął Edwina w plecy. - Lizzie, o czym rozmawialiśmy ostatnio?
- ...a. Sorry - Lizzie wróciła do jedzenia gulaszu, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy, w czym leży problem.
- Ach tak - Olivier spojrzała na małego Maesa. - Maes Hawkeye. Cudowne połączenie. To z kim kapitan Riza Hawkeye ma te dzieci?
Tym razem to Wendy spojrzała na nią z przerażeniem. Jej błękitne oczy stały się niemal granatowe.
- Myślisz, że mój kuzyn może być spokrewniony z panią kapitan, kochanie? - zastanowił się Sig.
- Nie mam pojęcia, to twój kuzyn - odparła Izumi.
- Ale nic nigdy o tym nie wspominał. Może nie jest świadomy tego, że ją znamy?
- Zakładam mimo wszystko, że to zbieżność nazwisk - stwierdziła Izumi. - Edwin, zbierz talerze i zabierz wszystkich do pokoju.
Edwin spojrzał na Izumi stanowczym wzrokiem. W jego złotych oczach zalśniła jakaś niema prośba, której Olivier nie potrafiła rozszyfrować.
Wendy pomogła bratu posprzątać i zgarnęła młodsze dziewczynki ze sobą. Edwin wziął przysypiającego nieco Maesa na barana i wkrótce cała piątka opuściła kuchnię.
- Olivier, ta sprawa jest bardzo delikatna. Proszę cię, jako twoja przyjaciółka, nie drąż - powiedziała Izumi stanowczo. - Zdaję sobie sprawę, że jako generał masz swoje obowiązki, ale naprawdę. To nie chodzi tylko o zasady, tu chodzi o te dzieciaki i o to, że daliśmy słowo ich rodzicom.
- Naucz tę małą tak nie paplać - stwierdziła Olivier. - Bo jak na razie słabo jej wychodzi utrzymywanie sekretów.
- Czyli jeśli dobrze rozumiem, to naprawdę są dzieci pani kapitan Hawkeye? - spytał Miles.
- Oczywiście, że tak - Olivier prychnęła. - A teraz przefarbuj w umyśle włosy małego  M a e s a  na czarny. Kogo ci on przypomina, Miles?
Miles zamyślił się na chwilę, po czym zamrugał.
- Nie... - powiedział z niedowierzaniem.
- Tak! - Olivier zaśmiała się histerycznie. - Ten głupiec Mustang zapłodnił swoją podwładną! Dwa razy!
- Cóż, bajka z kuzynem nie wyszła tym razem - Sig westchnął ciężko.
- Olivier - powiedziała Izumi stanowczo.
- Słuchaj, chcesz to załatwić jak kobieta z kobietą? - spytała Olivier. - Ty wygrasz, to nic nikomu nie powiem, ale nie ukrywam, że szantażowania tym Mustanga nie mogę sobie odpuścić. Jak wygram, jutro wie o tym cała armia.
- Przyjmuję wyzwanie - oznajmiła Izumi, wstając od stołu. - Idziemy na zewnątrz.
- Cudownie - Olivier również wstała i poszła za nią na dwór.
- Pozabijają się, co nie? - Sig pomasował skronie palcami.
- Obawiam się, że tak - przyznał Miles. - Ma pan jakiś trunek? Potrzebuję się napić.
* * *
- No żebyś wracała z misji ze złamaną ręką, siostro? - Alex spojrzał na Olivier ze zmartwieniem.
Prócz wyżej wymienionego złamania, miała też rozciętą wargę i niezliczoną ilość siniaków, na całe szczęście nie na twarzy.
- Przynajmniej nikt nie będzie wiedział, że nie byłam z tobą u tego kryminalisty - stwierdziła Olivier.
- Pani Curtis to jednak potrafi być brutalna - przyznał Miles. - Swoją drogą, sir?
- Tak?
- Dałaś jej wygrać, sir?
- Tak - Olivier kiwnęła głową i zaraz tego pożałowała. Kark też miała nadwyrężony.
- Mogę wiedzieć, dlaczego? - spytał Miles.
- Wizja szantażowania Mustanga jest bardziej kusząca niż totalne rozwalenie mu kariery - wyjaśniła Olivier. - Poza tym, nie mogę tego samego zrobić kapitan Hawkeye. To zbyt silna i piękna kobieta, żebym mogła jakiemuś bezmózgowi być powodem jej krzywdy i to z mojej strony.
- To nie wyjaśnia, czemu pozwoliłaś pani Curtis wygrać, sir - stwierdził Miles.
- Żeby nie pomyślała, że jestem taka miękka - odparła Olivier. - Przystałabym na jej prośby i co? Co by ze mnie był za generał?
- Racja - zgodził się z nią Miles.
- Czekajcie, o czym wy rozmawiacie? - Alex spojrzał najpierw na Olivier, potem na Milesa.
- Nie interesuj się, Alex - mruknęła Olivier. - Najlepiej, jak zapomnisz o czymkolwiek, o czym rozmawialiśmy.
- Tak jest, pani generał - major Armstrong jej zasalutował.
- Kto ci pozwolił nazywać mnie per "pani"?!
- Przepraszam, siostro!
- Jesteśmy na służbie, Alex!
- Przepraszam!
Miles jedynie westchnął ciężko.
A mogli go zabić podczas ishvalskiej czystki...
The end
Metal

Midnight Rain

Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood
Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Roy Mustang&Riza Hawkeye
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy
Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship
Ostrzeżenia: headcanony, koszmary
Notka autorska: Nie, nie skończyłam jeszcze torturować Roya Mustanga. XD


Słońce czy też inne źródło światła zazwyczaj jest dobrym znakiem. Ale tym razem promienie raziły go w oczy, wręcz go oślepiając.
Piasek wokół niego wydawał się płonąć. Powietrze było gorące, duszące i wręcz można było je kroić. Aż w końcu stanęło w ogniu, zamieniając piasek w szkło, które pękło momentalnie pod jego stopami.
Zaczął spadać. Poczuł dłonie na ramionach i oddech na karku. Czuł zapach zakrzepłej krwi, metaliczny i drażniący. Słyszał w oddali płacz dziecka.
- Nie zdołałeś mnie uratować, co? - usłyszał szept tuż przy uchu.
Nie chciał się odwracać. Wiedział, że zobaczy Hughesa. Martwego. Bo przecież i tak od dawna nie żył.
Ale i tak to zrobił. Hughes był blady, ranny i miał zaschnięte łzy na policzkach. Okulary przekrzywiły się na jego nosie. Jego ciało było lekko przezroczyste.
- Minęło piętnaście lat, co nie? - powiedział spokojnie, zdejmując mu jego własne okulary. - Myślisz, że upodabniając się do mnie, zdołasz cokolwiek zrobić?
Czarne macki wciągnęły go w Bramę. Świat utonął w ciemnościach.
- Mustang!
Pazury Lust przeszyły go na wylot. Czuł, jak jego lewa strona płonie.
- Do cholery, Mustang!
Jego dłonie zacisnęły się z bólu. Znów czuł ostrza przybijające go do podłogi.
- Obudź się!
...co?
- Cholera no, Roy!
Usiadł gwałtownie, pstrykając palcami i zamarł w bezruchu, oddychając ciężko.
Edward Elric spojrzał na palce Roya, które zatrzymały się tuż przed jego twarzą i z rękami wciąż podniesionymi w obronnym geście, spojrzał prosto w oczy Płomiennego Alchemika.
- Wiesz, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nie śpisz w tych swoich rękawiczkach - mruknął Edward. - Ale mógłbyś już wziąć te paluchy.
Roy wstrzymał na chwilę oddech i opuścił rękę. Dopiero wtedy przypomniał sobie, gdzie jest.
Przyjechali z Rizą do dzieci. Roy zaproponował, że zajmie kanapę, chociaż Elricowie próbowali go przekonać, że jest gościem i należy mu się łóżko, ale dali się przekonać, że sypiał w gorszych warunkach. Poza tym, naprawdę nie było aż tak źle. Kanapa była całkiem wygodna, to musiał przyznać.
Tylko sęk w tym, że chyba miał koszmar.
- ...Stalowy - mruknął Roy, nie patrząc na niego.
- Darłeś się - oznajmił Edward. - Przez sen. Przepraszałeś kogoś, chyba Hughesa. Akurat byłem w kuchni, bo mi w gardle zaschło i chciałem się wody napić. Właśnie, może chcesz wody? Bo w końcu sam się nie napiłem. Wolałem najpierw się upewnić, że mi zaraz tu nie spadniesz na podłogę, bo z twoim szczęściem to znowu byś sobie rękę złamał.
Roy tylko przytaknął w odpowiedzi. Edward poszedł do kuchni i wrócił z dwiema szklankami wody, po czym dał jedną Mustangowi.
- Serio się darłeś - mruknął. - I patrz, znowu musiałem cię budzić.
- Uhm - Roy upił wypił pół szklanki duszkiem i mało się nie zakrztusił. Jednocześnie miał ściśnięte gardło, jak i czuł pustynny piasek w ustach.
- Widzisz coś w ogóle bez okularów? - spytał Edward. - W sensie, wiem, że już kilka razy pytałem, ale wiesz, jesteś po czterdziestce, więc wzrok ci pewnie słabnie ze...
- Pada - przerwał mu Roy, patrząc pustym wzrokiem w szklankę.
- Co? - Edward spojrzał przez okno. - Być może. W sumie nie wiem. Musiałbym się upewnić.
- Sam to zrobię - stwierdził Roy, odrzucając koc, zakładając kapcie i idąc w kierunku drzwi.
- Ej, ale jest nieco zimno, czekaj - Edward podbiegł do niego, zgarniając po drodze ich płaszcze. - Czekaj no, zmarzniesz przecież. Hawkeye mnie zamorduje. Winry też mnie zamorduje, bo jeszcze dzieci zarazisz czy coś. Wendy dopiero co miała świnkę, a jak Edwin choruje, to normalnie jest nie do zniesienia. Zachowuje się wtedy tak dziecinnie, że normalnie Maes jest dojrzalszy, a ten dzieciak ma roczek. Lizzie się z niego zawsze śmieje. W sensie z Edwina. Ma to po tobie.
- Jak widać - Roy okrył się płaszczem, który Edward zarzucił mu na ramiona. - Mówiłem, że pada. Idź do środka.
- Hm? - Edward spojrzał na niego, zdezorientowany. - Przecież nie pada. Jest co najwyżej trochę wietrznie.
- Pada - powtórzył Roy jak mantrę, zamykając oczy.
Edward zmarszczył brwi, rozglądając się. Może jeszcze nie do końca się obudził i naprawdę nie mógł zauważyć ani kropli deszczu?
Przeniósł wzrok na Mustanga, który oparł się o ścianę i zasłonił oczy dłonią. Było ciemno, jedynie liche światło z wewnątrz domu i mglisty blask księżyca pozwalały mu cokolwiek widzieć.
I wtedy się zorientował, że ten głupi generał naprawdę... płacze.
- Ty... Ty tak serio? - Edward zamrugał, przypominając sobie, jak bardzo spanikował, kiedy jego własny ojciec się przy nim popłakał.
Ale to było wieki temu. Musiał uspokoić swój znowu szalejący umysł. Nienawidził płakać, ani oglądać czyichś łez, więc jedynie oparł się plecami o ścianę tuż obok Mustanga i spojrzał w gwiazdy.
- Masz rację. Pada - powiedział w końcu, wpatrując się w niebo. - Ale nie myśl, że będę twoją parasolką. Mogę co najwyżej iść ją obudzić.
Roy mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi. Edward poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się nieco złośliwie.
Dziwna była ta ich przyjaźń. Jak wojskowego psa z bezpańskim kotem.
The end
Metal

Hang by a thread II

Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood
Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy
Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship
Ostrzeżenia: headcanony, skutki przemocy
Notka autorska: Spadną, czy nie spadną, oto jest pytanie.



Zobaczył Rizę i Elizabeth, które coś do niego mówiły. Zobaczył też Hughesa, który uśmiechnął się lekko i potrząsnął go za ramię. Na koniec Madame Christmas ochrzaniła go za bycie leniwą bułą, bo nie tak go wychowała.
- Ej, Mustang, budź się! Nie odpływaj mi tutaj!
Roy ocknął się, czując się jeszcze gorzej. Podniósł wzrok i spojrzał na Edwarda, który obserwował go uważnie.
- Co ty sobie wyobrażasz, co? Przecież masz wstrząs mózgu! Jak zaśniesz, to się możesz nie obudzić, a jedną śpiączkę już w swoim życiu zaliczyłeś! I to ja musiałem cię budzić!
- Tak, mówiłeś to już - przypomniał mu Roy i zorientował się, że nie ma pojęcia, ile czasu minęło, ale wiedział jedno.
Nie czuł ręki. Nie miał czucia w palcach, które nadal zaciskał na dłoni Edwarda. Zbyt długo była w górze.
- Jesteś okropny, wiesz? - mruknął Edward. - Ciesz się, że to ja jestem z tobą w tej sytuacji, a nie ktoś inny. Nikt inny by nie wytrzymał.
- Ktoś inny może byłby na tyle silny, że nie musielibyśmy tu wisieć - przypuścił Roy.
- Mam cię puścić, czy co?! - Edward chciał potrzeć skronie, a potem przypomniał sobie, że obie ręce ma zajęte. - Jaki ty czasem jesteś irytujący...
- Właściwie, to powinieneś - stwierdził Roy. - Nie czuję palców, Stalowy. Nie wiem, czy nadal cię trzymam. Nie kontroluję swojej dłoni.
- ...to wyjaśnia, czemu poluźniłeś uścisk - odparł Edward. - Aczkolwiek trochę to dziwne, że tak szybko ci zdrętwiała na tyle, że już nic nie czujesz.
- Odkąd Bradley przebił mi dłonie, nadal mam problem z czuciem w nich.
- To było ponad dziesięć lat temu, Mustang.
- Takie rany nigdy się do końca nie goją, Stalowy.
- No tak, skoro uszkodziło ci nerwy... - Edward zadumał się na chwilę. - Ale ani myśl, że pozwolę ci spaść! Będziemy tu wisieć nawet do końca świata!
- Jesteś pewien?
- Jestem! Ten korzeń może nie jest... - Edward przerwał gwałtownie i znowu jęknął. - Naprawdę mógłbyś być trochę lżejszy.
- Nie utrzymasz nas - powiedział Roy spokojnie.
Za spokojnie.
- Jak się nie zamkniesz, to...
- Czemu jesteś taki uparty? - spytał Roy. - Po prostu mnie puść. Będziesz mógł się wtedy wspiąć na skarpę i znaleźć pomoc. Twoje ręce krwawią, prawdopodobnie masz nadwyrężone stawy w obu ramionach, korzeń pęka, a ty non stop podkreślasz, że jestem za ciężki. Więc mnie puść. To jedyne logiczne rozwiązanie.
- Podkreślam to, bo wiem, że nie miałbym problemu z utrzymaniem kogoś innego! - zawołał Edward. - I, być może, w wielu przypadkach, miałbym mniejszy problem, by kogoś innego po prostu skazać na lot tam na dół. Ale ty tu zostajesz, Mustang, nie masz prawa spadać! Sam mówiłeś, że będzie trudno to wyjaśnić Hawkeye i Lizzie!
- Mówiłem to w sytuacji, w której chciałeś mnie zrzucić tylko dlatego, że wszedłem ci na ego. Teraz chcę, byś ratował swoje życie - oznajmił Roy. - Masz dwoje dzieci, Stalowy. Żonę. Szczęśliwe życie. Puść mnie.
- Nie.
- Puść mnie.
- Nie! - Edward jeszcze mocniej zacisnął palce na jego dłoni. - Od kiedy Edwin i Wendy się liczą, a Lizzie nie?! Bo jest ich dwoje?!
- Bo Lizzie jest pod dobrą opieką - wyjaśnił Roy. - Korzeń pęka. Widzę to. Masz zamiar za każdym razem puszczać go i łapać drugą ręką? Ostatnim razem mało nie spadłem, tylko szczęśliwym trafem zdołałem złapać twoją nogę.
- Przestań.
- Musisz pozwolić mi spaść, Stalowy.
- Przestań!
- Wiem, że nie potrafisz zabijać, ale pomyśl o tym jak o wykorzystaniu źródła energii z kamienia filo...
- PRZESTAŃ!
Roy podniósł wzrok i spojrzał na niego. Edward oddychał płytko, oczy miał zaszklone i wyglądał, jakby chciał go pobić.
- ...Stalowy?
- Al ma starszego brata, nie? - zaczął Edward. - Nie wiedziałem, jak to jest być młodszym rodzeństwem. Przez ponad dekadę tego nie wiedziałem. A potem zjawiłeś się ty!
- Co? - Roy zamrugał.
- Wkurzasz mnie niemiłosiernie i mam ochotę ci urwać głowę, którą i tak non stop trzymasz w dupie, ale jesteś moim starszym bratem, okej? Nie wiem, czy chciałeś mieć takich dwóch irytujących, młodszych braci jak ja i Al, ale ta-dam, jesteśmy. Magia, nie?
- Próbujesz mnie wziąć na litość, Stalowy? - spytał Roy. - Naprawdę nie czuję tej ręki...
Jego bezwładne palce prawie wyślizgnęły się z uścisku Edwarda, który wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, brzmiący jak połączenie jęku i warczenia.
- Kiedy ja serio tak myślę! - Edward ścisnął mocniej jego dłoń. - Choć raz posłuchaj kogokolwiek innego niż rozkazów od przełożonych!
Roy chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie korzeń trzasnął i obaj spojrzeli w górę.
Wisieli dosłownie na nitce.
- Stalowy - powiedział Roy stanowczo. - Ty nas może i utrzymasz, ale sam widzisz, jaka jest sytuacja.
- To nie jest równowarta wymiana! - Edward zacisnął powieki. - Nie podoba mi się to!
- Puść mnie.
- Powiedziałem, nie!
- To jest rozkaz, Stalowy i masz go wykonać!
- Nie jestem już w wojsku, Mustang - wycedził Edward przez zęby.
- To bądź dobrym młodszym bratem i to zrób! - wrzasnął Roy.
- Przestań!
- Proszę cię, Stalowy.
- Przestań!
- Przeproś ode mnie moje dziewczęta, okej?
- PRZESTAŃ!
Roy westchnął i puścił nogę Edwarda.
- CO TY ROBISZ?! NIE MASZ PRAWA TAM SPAŚĆ! ROY, DO CHOLERY, SŁYSZYSZ MNIE?!
Korzeń pękł ponownie. Bezwładne palce Roya wyślizgnęły się z uścisku Edwarda.
- MUSTANG!
Wiatr szumiał mu w uszach, a powierzchnia ziemi była coraz bliżej.
I wtedy usłyszał ten charakterystyczny, alchemiczny trzask.
Coś go zatrzymało, ale i tak spadł z dość wysoka, więc mimo wszystko stracił przytomność.
Znowu.
* * *
...myxfzbv.
...myarvfa.
...mbustag.
...MUSTANG.
- Mustang, budź się, cholero jasna no! Przecież wiem, że mnie słyszysz, ty idioto parszywy, generale zafajdany, kopany w zada!
- Ed, przestań, to go nie wróci do żywych.
- Nie mów o przywracaniu ludzi do żywych!
- ...wybacz, braciszku.
Otworzył oczy. Jedno szkło w jego okularach było pęknięte.
...cudownie. Czyli jednak zniszczył trzecie okulary w tym miesiącu.
Ach, no i teraz to na pewno miał połamane żebra.
- Spadł z pięciu metrów, ale chyba żyje - mruknął Al, pochylając się nad Royem. - Panie Mustang?
- Alphonse...? - Roy zamrugał i usiłował usiąść, ale zdecydowanie jego żebra nie były w dobrym stanie.
- Obudziłeś się, patałachu?! - Edward złapał go za marynarkę od munduru. - I co ty sobie wyobrażasz, co?!
- Ed, uspokój się, on jeszcze nie do końca kontaktuje - Al usiłował poluźnić uścisk. - Poza tym, palce sobie bardziej uszkodzisz.
- Ty się ciesz, że nas znalazłeś i mogłeś go danchemią nieco uleczyć i że się ocknął! - Edward spojrzał w pełne bólu oczy Roya. - Idiota.
Starszy z Elriców puścił go i zamknął oczy. Roy próbował utrzymać równowagę, ale upadł z powrotem na wznak i westchnął ciężko, po czym jęknął.
Oddychanie boli.
- Idiota - powtórzył Edward.
Roy zerknął na niego.
- Czemu jesteś... aż tak wściekły? - spytał słabo.
- Bo zmusiłeś mnie do tego, żebym cię puścił! - wrzasnął Edward, czując się, jakby był znowu bezsilnym nastolatkiem. - I znowu nas straszysz! Nie cierpię cię. Normalnie cię nienawidzę...
Edward rzucił Royowi mordercze spojrzenie i odwrócił wzrok. Drgnął jednak, gdy Roy położył dłoń na jego głowie i roztrzepał mu włosy.
- ...co ty wyprawiasz, do cholery? - spytał.
- Coś mi się zdaje, że tego potrzebowałeś - stwierdził Roy.
Edward jedynie prychnął.
- W sumie dobrze, że się tak darliście, bo bym was nie znalazł - stwierdził Alphonse. - Szkoda tylko, że nie wziąłem ze sobą aparatu, jak mi May radziła. Mógłbym wam teraz zdjęcie zrobić.
- Zamknij się, Al - mruknęli Roy i Ed jednocześnie.
Alphonse jedynie się zaśmiał. Ci dwaj byli do siebie tak podobni, że czasem miał wrażenie, iż to oni są ze sobą spokrewnieni, nie on i Edward.
Ale w sumie dobrze jest mieć dwóch starszych braci, no nie?
The end
Metal

Hang by a thread I

Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood
Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy
Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship
Ostrzeżenia: headcanony, skutki przemocy
Notka autorska: Shipy w zasadzie są tylko wspomniane, ale wklepuję je dla formalności. I przepraszam za ostatnią monotematyczność w moich fikach. XD
Ach, i tak, te dzieciaki z "Secret Mission" będą stałym elementem tej serii. Tutaj jest tylko Lizzie, bo rzecz dzieje się jeszcze przed narodzinami jej brata.


- Czy ty byś mógł się w końcu obudzić, czy masz zamiar być bezużytecznym balastem jak zwykle?!
Roy zamrugał. Zmarszczył się. Zamrugał ponownie. Potarł palcami skronie. I znów zamrugał.
- O, wow, ocknąłeś się! Cieszy mnie to, bo nieprzytomni ludzie są cholernie ciężcy, wiesz?!
Dobra, teraz miał pewność, że to głos nikogo innego jak Edwarda Elrica.
Podniósł wzrok. Jego czarne jak najciemniejsza noc oczy napotkały te złote jak słońce, należące do byłego Stalowego Alchemika. Ale jednej rzeczy nie rozumiał.
Czemu zobaczył w nich... Strach?
- Stalowy...? - zapytał powoli.
Edward prychnął.
- Nie, Yoki. Oczywiście, że to ja! A ty jesteś głupi i znowu muszę ratować ci dupę! Rozumiesz?! Muszę ci ratować dupę drugi raz, odkąd odszedłem z wojska! Trzeci, jeśli liczyć ratowanie ci dupy w kwestii łamania przepisów! I znowu cię budzić! Czy ja ci wyglądam na budzik, Mustang?! Weź sobie załatw taką funkcję w tym głupim, srebrnym zegarku, bo przysięgam, że sam poproszę o to Winry!
- Czemu krzyczysz? - mruknął Roy, próbując uwolnić prawą rękę z potrzasku, w którym aktualnie się znajdowała.
- Hola, hola, generale idioto! Ziemia do Płomiennego Alchemika, proszę o odbiór rzeczywistości! Ty w ogóle wiesz, w jakiej pozycji się znajdujemy?!
Roy rozejrzał się i zanotował trzy rzeczy.
Po pierwsze, Stalowy trzymał go za rękę.
Po drugie, nie miał pod nogami gruntu.
Po trzecie, Stalowy też nie miał, bo trzymał się korzenia wystającego ze skały.
Tak... Dyndali z jakieś 10-15 metrów nad ziemią. A jedynym jego zabezpieczeniem przed upadkiem były palce Stalowego wbijające się boleśnie w jego skórę.
- No złap się lepiej, nie mam już metalowej ręki, wiesz?! A to oznacza, że moje ręce są o wiele mniej wytrzymałe!
- Przestań wrzeszczeć - mruknął Roy, chwytając drugą ręką nogę Edwarda i zaciskając palce na jego dłoni. - Lepiej?
Edward westchnął z ulgą.
- Oczywiście, że lepiej - przyznał. - Pamiętasz, co się stało, czy za bardzo walnąłeś się w łeb?
- Pamiętam, że przyjechałeś do East City - mruknął Roy. - A potem chyba... Poszliśmy na spacer?
- Tak, bo chciałeś pogadać. I czym to się skończyło? - Edward zmierzył go wzrokiem.
- Nie mam bladego pojęcia - odparł Roy. - Pamiętam jedynie, że szliśmy przez park i tu mi się film urywa. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że mam wstrząs mózgu.
- Nie można mieć wstrząsu czegoś, czego się nie ma.
- Stalowy!
- Ale no. Uparłeś się, że pójdziemy na ten spacer, bo chciałeś podziękować za opiekę nad Hawkeye podczas jej... tajnej misji - kontynuował Edward. - I stwierdziłeś, że w sumie oboje macie u mnie dług, bo tobie uratowałem kiedyś życie, jak cię ten wodny idiota napadł. I nie wiem, wywołałeś prawdopodobnie wilka z lasu, bo znowu musiałem ci je ratować!
- To co dokładnie się stało? - spytał Roy, poprawiając okulary.
Wolał ich nie stracić. To by były już trzecie w tym miesiącu.
- Jakiś nawiedzony typ chciał cię skosić. Jak dla mnie, powinieneś chodzić z Hawkeye nawet do toalety - odparł Edward. - Na samym początku nie wiedziałem, co się dzieje, jak się nagle złapałeś za ramię, ale jak się zorientowałem, to cię odepchnąłem i sturlaliśmy się ze skarpy. No i teraz podziwiamy piękne widoki, co nie?
- Czekaj, Stalowy. Czemu w takim razie byłem nieprzytomny? - spytał Roy.
- Bo walnąłeś się w łeb, jak na ciebie skoczyłem! Ugh, chyba serio mocno przygrzmociłeś, skoro masz takie problemy z kojarzeniem faktów - Edward westchnął ponownie.
I wtedy do Roya dotarło, co młody Elric powiedział.
- Chwila. Ktoś do mnie strzelił? - spytał Mustang.
- Tak. Trafił cię w ramię i strzelił drugi raz, zanim zdążyłeś się odwrócić, ale cię osłoniłem.
- Osłoniłeś mnie?
- No ba! Oczywiście, że tak! - Edward spojrzał na niego z oburzeniem. - Co masz taką głupią minę? To nie pierwszy raz, kiedy ratuję twoje bezużyteczne jestestwo.
- Bardziej mnie zastanawia, co się stało z pociskiem - wyjaśnił Roy.
Jeśli Stalowy został postrzelony przez niego...
Swoją drogą, to tłumaczyło, czemu go prawe ramię tak bolało. Nie dość, że został postrzelony, to teraz jeszcze musi je trzymać w górze, bo spadł ze skarpy jak ostatni idiota.
Albo w sumie przedostatni, bo to Stalowy spadł z nim.
- Prawdopodobnie trafił w drzewo - odparł Edward. - Potem strzelił jeszcze raz, jak już spadaliśmy, ale kula tylko zniszczyła mi nowe spodnie i utknęła w metalowej nodze.
- Ach tak... - Roy westchnął ciężko. - Jesteś pewien, że nie strzelił czwarty raz?
- Jestem pewien. A co?
- Żebra mnie bolą. Upewniam się tylko, czy to złamanie, tudzież stłuczenie, czy może większy problem w postaci kuli tkwiącej między nimi - wyjaśnił Roy.
- Osłoniłem cię. Mam większe szanse na to, że mam kulę między żebrami - stwierdził Edward i zaklął. - Cholera, serio jesteś cięższy niż Winry w ciąży.
- Czy ty możesz się przestać czepiać mojej wagi? To, że ważę więcej od ciebie, czy Winry, jest po części spowodowane tym, że piłem mleko, jak byłem mały - Roy uśmiechnął się lekko złośliwie. - A ty nie piłeś i dalej jesteś.
- JESZCZE SŁOWO, A POZWOLĘ CI SPAŚĆ, MUSTANG!
- A jak wyjaśnisz to Rizie?
- Jak jej powiem, czemu spadłeś, to zrozumie, że jej chłopak to idiota!
- A Elizabeth?
Edward zamilkł. Ta dziewczynka była dla niego zbyt ważna. Nie potrafiłby spojrzeć w jej oczy w kolorze ciemnego bursztynu i powiedzieć jej, że ją zawiódł i nie dał rady uratować jej ojca.
Zwłaszcza, że była teraz w dokładnie tym samym wieku, co Elicia, kiedy Hughes...
- No dobra, nie puszczę cię - stwierdził Edward. - Ale robię to tylko po to, by twoja córka nie musiała pytać, czemu cię zakopują, skoro masz tyle pracy.
- ...Edward - warknął Roy.
Oho, chyba nastąpił na minę. Normalnie Mustang nie używa jego imienia.
- ...sorry - mruknął Edward i westchnął. - Dalej cię to boli, nie?
- Nie jesteśmy na sesji terapeutycznej, Stalowy - odparł Roy, ale i tak bezwolnie mocniej przytulił jego nogę.
- W sumie nie musisz odpowiadać. Oprawki okularów masz wręcz identyczne.
- ...Stalowy, bo ci przerobię nogę na patelnię i usmażę na niej jajko!
- Tylko spróbuj, to Winry... - Edward przerwał nagle i jęknął. - Czemu jesteś taki ciężki?
- Stalowy... - Roy spojrzał z niepokojem na korzeń, który ich trzymał przy życiu, a potem na dłoń swojego byłego podwładnego. - Ty nie wytrzymasz, trzymając nas w taki sposób.
- Zamknij się.
- Ewentualnie te korzenie pękną. To tylko kawałek drzewa, nawet nie otrzymują już pewnie dostatecznie dużo minerałów i zaczynają próchnieć.
- Powiedziałem, zamknij się!
Roy westchnął, odwracając wzrok od zakrwawionej dłoni Edwarda.
- Mogę spróbować się po tobie wspiąć, ale nie wiem, czy to wyjdzie - oznajmił.
- Zaryzykuj - Edward uśmiechnął się zawadiacko. - No dalej, panie generale. Hop siup na szczyt, jak w wojsku.
- Teraz ty mógłbyś się zamknąć - stwierdził Roy i usiłował się podciągnąć, łapiąc Edwarda w okolicy łokcia.
Czy mu się udało?
Tak.
Czy skutek tego gwałtownego ruchu był pozytywny?
Oj nie.
Korzeń zaskrzypiał złowrogo i pękł, zmuszając Edwarda do panicznego złapania się innej jego części. Całe szczęście młody Elric miał dobry refleks, bo inaczej już dawno by lecieli w dół.
I spadliby prawdopodobnie już za pierwszym razem...
Roy przez to zamieszanie zsunął się z powrotem po ciele Edwarda i cudem tylko złapał się jego stopy.
Ich ręce były teraz zbyt daleko od siebie, by mogli się złapać.
- Cholera jasna no - Edward próbował go dosięgnąć swoją poranioną ręką. - Podciągnij się trochę, Mustang.
- Lepiej się nie ruszajmy, bo ten korzeń znowu pęknie - stwierdził Roy.
- Nie dasz rady się utrzymać w taki sposób!
- Nie dam rady się również wspiąć.
- Ale... - Edward zacisnął zęby i jeszcze raz spróbował go dosięgnąć. - Nie pajacuj, łap się!
- Stalowy... - Roy zmarszczył brwi.
- No łap się!
- Twoja ręka krwawi. I tak się wyślizgnę.
- Powiedziałem coś!
- Jak zwykle jesteś uparty jak osioł - Roy zaśmiał się słabo. - Dobra, ale jak ten korzeń znowu pęknie, to tylko twoja wina.
Chwycił rękę Edwarda, czując wilgotną i ciepłą krew na swoich palcach. Nie wytrzymają tak długo. Wiedział, że nie.
Ale Edward Elric zawsze był i będzie zawzięty jak dzieciak kopiący dziurę na plaży tak długo, aż nie dokopie się do wody.
- No, teraz lepiej. Odzwyczaiłeś się od słuchania innych, co, generale? - spytał Edward, patrząc mu prosto w oczy.
- Być może - Roy zaśmiał się słabo.
Głowa go bolała. I żebra. Raczej nie były złamane, ale na bank obite. I trochę go mdliło od tego walnięcia się w łeb.
Poza tym, rana od kuli może nie była głęboka, ale nadal krwawiła i czuł, że całe ramię ma mokre.
Chciał spać...
- Mustang?
Spać...
- Mustang!
Zamknął oczy dosłownie na chwilę. A przynajmniej tak mu się wydawało.